Dokładnie tak, jak w tytule. Dookoła sami Izraelczycy. Mój sąsiad w samolocie to Sarkozy, starszy i otyły pan nie mówiący ani słowa po angielsku. Wybiera się na turniej pokera, czeka go ciężka podróż, ma dużo do przejechania. Zamówił danie dla diabetyków - wygląda pięknie, następnym razem sama takie zamówię. Do obiadu zastrzyk z insuliny. Potem, co takie oczywiste dla cukrzyka, whisky popijane piwem. Lodzio miodzio. Niedługi powtórka takiego mixu i znowu insulina. Hmmmm.
Jeszcze na lotnisku pomagam trochę starszej Żydówce wypełnić formularze celne. Leci z Tel Avivu do córki w NYC. Nie mówi po angielsku, ale urodziła się w ZSRR i na szczęście mówi po rosyjsku. Szkoda, ze tak słabo znam ten język, ale udało się. Odprawa amerykańska na węgierskim lotnisku jest zupełnie zwykła i gdyby nie klasycznie durne pytania (które zadają Węgrzy, nie Amerykanie), to nawet nie byłoby absurdalnie.